Małpia dyskoteka
Punktem kulminacyjnym naszej tegorocznej wyprawy rowerowo-hulajnogowej po Litwie i Rosji był niewątpliwe Kaliningrad. Tutaj kończyły się nasze wysiłki, zamierzaliśmy odpocząć, zaliczyć rosyjską dyskotekę i napić się ciepłej wódeczki oraz zobaczyć pozostałości architektoniczne dawnego Królewca. Życie jednak nieco zweryfikowało nasze plany i najzwyczajniej w świecie nie było nas stać na szaleństwa w stolicy rosyjskiej enklawy. Zamiast dyskoteki odwiedziliśmy zoo park, gdzie popatrzyliśmy z odległej ławki na Rosjanki przechadzające się po ogrodzie zoologicznym i zwierzęta, w sumie jedyne co nam się udało to wypić flaszkę. Mimo to Kaliningrad bardzo nam się spodobał, miasto według mnie jest czyste, klimatyczne i ma coś wspólnego z Gdańskiem. W początkowym zamyśle planowaliśmy zostać w Królewcu dwa kolejne dni, ale w głowie rozbudził nam się uśpiony, szalony jak się okazało pomysł.
Kaliningrad był punktem kulminacyjnym naszej wyprawy
Nieco podobny do Gdańska, chociaż moja ciocia twierdzi że architektonicznie jest jak Nowa Huta w Krakowie.
Zamiast dyskoteki zostało nam kaliningradzki zoopark.
„Sto złotych bierz jak nie masz to mniej jak więcej to jesteś zamożny”
Otóż przed laty kiedy jeździłem na randki do Gdyni, tak byłem głupi, wiem, wiem, moim marzeniem było przepłynąć się promem Żeglugi Gdańskiej z Gdyni do Bałtisjka i z powrotem. Niestety w tamtym okresie czasu, nigdy nie zrealizowałem tego pomysłu. Widziałem jednak, że takowy prom istnieje i doszedłem do wniosku, że skoro już jesteśmy w Obwodzie Kaliningradzkim to może warto byłoby ugryźć temat i wrócić łajbą przez morze do portowej Gdyni. Połowicznie spełniłbym marzenia z przeszłości a taka przeprawa dodałaby szczyptę pikanterii do naszej powoli gasnącej wyprawy. Co więcej chcieliśmy uniknąć ponownego użerania się na granicy z rosyjskimi celnikami w sprawie hulajnogi czy roweru. Pomiędzy Polską a Federacją Rosyjską nie ma żadnego pieszego przejścia granicznego, być może po raz kolejny musiałbym z hulajnogą zabrać się z kimś samochodem albo inaczej. Chcieliśmy tego uniknąć, ponieważ nie lubimy powtarzać tych samych schematów. Napisaliśmy więc sążnistego maila do biura Żeglugi Gdańskiej czy zabiorą dwóch wesołych rowerzystów – Bolka, Lolka i Alicję i cyrkowego misia z bajki Masza i niedźwiedź na swoją łajbę płynącą z Bałtijska do Gdyni. Odpowiedź była krótka i na temat: Nie ma problemu, będzie to kosztować Was 100 złotych czyli banknot polski z wizerunkiem Władka Jagiełło. Nasz statek odpływa w sobotę o 15. Pełni pozytywnej energii i nastawieni na morską przygodę udaliśmy się, nie dopytując o szczegóły do słynącego z licznych baz wojskowych portowego miasta. Bałtijsk okazał się być najbardziej szary i najmniej gościnny spośród wszystkich miejscowości, które dane nam było odwiedzić w taj specyficznej enklawie rosyjskiego imperium. Miasto smutne, pełne żołnierzy, szczurów, ścieków, zapewne prostytutek i otoczone wszechobecnym kolczastym drutem, tak po prawdzie to wielkie wojskowe koszary, kilka barów, sklepów i dobry Bóg wie co jeszcze się w nim kryło. Czasem może lepiej nie wiedzieć a przynajmniej nie pisać o tym na blogu.
Pampers jest już gotowy aby wjechać prosto na pokład statku Bałtijsk-Gdynia.
Monumentów takich jak ten w Rosji nie brakuje.
Hulajnoga została zaakceptowana na rosyjskiej ziemi 🙂 Jak widać język jazdy na niej to język międzynarodowy 🙂 Udacii 🙂
„A bosman tylko zapiął pas”
Zrobiliśmy kilka pamiątkowych fotek, wymieniliśmy ruble na złotówki, ponieważ doszliśmy do wniosku że załoga statku może nie chcieć od nas rosyjskiej waluty. Zakupiliśmy suweniry dla naszych bliskich – alkohol, papierosy i chipsy, czyli swoisty zestaw zdrowej żywności. Mając w zapasie ponad cztery godziny czasu udaliśmy się do portu, gdzie miał przypłynąć nas statek. Jednakże poszukiwanie przystani gdzie cumuje gdańska łódź, zajęły nam kilkadziesiąt minut. Przyczyną takiego stanu rzeczy były liczne zakazy i nakazy ustawione w pobliżu wojskowych budynków. Żołnierze raczej niechętnie nam pomagali, często po prostu wyganiając nas z okolic bram wjazdowych do koszar. W końcu za trzema bazami wojskowymi zobaczyliśmy znak na pasażerską odprawę promową, uśmiechy pojawiły się na naszych twarzach – wracamy do domu. Zapomnieliśmy na chwilę, że wciąż jesteśmy jeszcze w Rosji, więc zaczym dostaliśmy się na pokład naszego statku czekała nas jeszcze odprawa celna, meldunkowa i kontrola paszportowa. W tym momencie przypomnieliśmy sobie doskonale w jakim kraju obecnie się znajdujemy. Jako, że byliśmy pierwszymi jak się okazało w dwudziestosześcioletniej (z przerwą) historii rejsów wolnocłowych Gdynia-Balijska Polakami, którzy postanowili wrócić z Rosji do Polski w ten sposób wzięto nas za szpiegów, agentów, hultai, nicponi, no kurde blade – dosłownie komedia. Ponad godzinę trzymano nas na celnym „dołku” prowadząc nieprzyjemne rozmowy i przesłuchania z co rusz pojawiającymi się nie wiadomo skąd nowymi ludźmi. Nie ukrywam, że sytuacji doprowadziła nas prawie do rozstroju żołądkowego. Ja na przykład musiałem dokładnie, co do joty, wytłumaczyć się ze wszystkich swoich pobytów na Ukrainie udokumentowanych pomarańczowymi pieczątkami celnymi, opisując dzień po dni swoją trasę w tym kraju. Dziwne, że rosyjskich pograniczników nie zainteresowała widniejąca w moim dokumencie wiza algierska. Całe szczęście, że w styczniu wymieniłem paszport na nowy, ponieważ w poprzednim miałem 22 ukraińskie stemple i kilkanaście innych równie problematycznych wiz. W końcu po mało przyjemnych procedurach udało nam się przekroczyć granicę. Okazało się, że formalności nie koniec, ponieważ po drugiej stronie bramy czekali na nas kolejni ludzie z pretensjami i opierdzielem.
Przez chwilę obawialiśmy się, że z naszego szalonego pomysłu może wyjść wielki… kwas.
Wreszcie po kolejnych 45 minutach nerwowych rozmów dotarliśmy na statek, gdzie bosman tylko zapiął pas i przywitał nas radośnie: „kurwa mać, panowie opóźniliście łajbę o ponad godzinę, kapitan jest bardzo na was wkurwiony”. Cóż podkuliliśmy ogony i cicho usiedliśmy w jachtowej restauracji. Na szczęście kapitan wcale nie był na nas zły, wręcz przeciwnie odnosił się do nas z największym szacunkiem. Rejs powrotny trwał cztery godziny a my stanowiliśmy w nim swoistą egzotykę, ludzie właściwie sami nas zagadywali i byli ciekawi jak wygląda życie wewnątrz Obwodu Kaliningradzkiego, oczywiście największe zdziwienie budziła hulajnoga i Alicja pod rękę z cyrkowym niedźwiedziem. Pasażerowie statku to przede wszystkim mrówki przewożący alkohol, papierosy i słodycze oraz jeden zabłąkany podróżnik-turysta z chorwackim i polskim paszportem, okrzyknięty przez pasażerów Niemcem J, którego pozdrawiam serdecznie jeśli kiedykolwiek trafi na bloga. Dobrze znane są mnie przemytnicze widoki z dzieciństwa, kiedyś wraz rodzicami pływaliśmy statkami wolnocłowymi ze Świnoujście kupując niezbędne do życia surowce. Tak przypomniała mi się bardzo smutna historia, otóż mój najukochańszy dziadziuś był niegdyś w sanatorium w Świnoujściu, od czasu do czasu pływał statkiem aby zakupić alkohol do produkcji zdrowotnych nalewek. Zapoznał tam się z pewnym panem z Tomaszowa Mazowieckiego, który od miesiąca spał w samochodzie dzień w dzień pływając statkiem i kupując wódkę oraz spirytus na wesele córki. Nie było go stać, aby kupić wódkę w sklepie więc chcąc wydać być może jedyne dziecko za mąż kompletował weselną. Ostatniego dnia pobytu, kiedy wypłynął na morze jego samochód został okradziony a on stracił zbieraną przez miesiąc wódkę…
Edek z krainy kredek, Tolek Banan, Krzysztof Jarzyna ze Szczecina, Janek Wiśniewski, Pampers i ja
Kiedy prom zbliżał się bliżej Gdyni załoga robiła się coraz bardziej pijana, ponieważ oficjalnie ze statku na lad można zabrać litr alkoholu powyżej 20%, ile weźmiemy w sobie? Tutaj limitów brak. Niektórzy zabrali tyle, że podczas kontroli paszportowej na miejscu ktoś przedstawił się jako Edek z krainy kredek, ktoś Tolek Banan a inny znowuż Marianno Italiano czy Krzysztof Jarzyna ze Szczecina szef wszystkich szefów. Co niektórym wódeczka tak posmakowała, że ich zwłoki zostały doniesione do okienka paszportowego przez załogę statku z okrzykiem: Janek Wiśniewski padł. Co to był za folklor, kabaret i stand-up razem wzięty, lepszy niż u Podróżnika WC. Komiczne sceny wynagrodziły nam niedawne chwilę stresu w Rosji.
Dotarliśmy więc szczęśliwie do Gdyni, dokonując jak się okazało ogromnego podróżniczego osiągnięcia. Staliśmy się pierwszymi Polakami, którzy w dwudziestosześcioletniej historii Żeglugi Gdańskiej wrócili cali i zdrowi drogą wodną z enklawy rosyjskiej. Tak na zakończenie, Dominikowa refleksja: utwierdziłem się w przekonaniu, że Rosja to fantastyczny kraj, gościnnych i dumnych ludzi, może nawet najfajniejszy na świecie dla turysty, jedynie ta biurokracja i służby skutecznie obniżają jej pozycję w międzynarodowym rankingu. Czy było warto? Było.
Warto!!! Chociażby dla takich widoków, ach te rosyjskie plaże – czyste, dziewicze 🙂