Nie jestem fanem Gruzji, owszem lubię to państwo za przepiękne krajobrazy i niesamowitych ludzi a przede wszystkim zaprzyjaźnionego Lewana i jego rodzinę. Ale jest nieco zbyt turystyczna dla mnie za dużo w niej zachodnich turystów. Pierwszy raz w Gruzji byłem w 2010 roku, później wracałem tam jeszcze czterokrotnie…
Jest lipiec 2011 przed nami niespełna doba w plackartnym wagonie pociągu nr 202 relacji Erewań-Batumi. Wybraliśmy właśnie ten środek transportu, po to aby zaoszczędzić na noclegu. Nasz skromny budżet topniał z dnia na dzień, a przed nami jeszcze czasochłonna podróż drogą lądową przez Turcję, Rumunię, Bułgarię i Ukrainę do domu. Ale teraz mieliśmy co innego na myśli. Już tylko kilka godzin dzieliło nas od jednego z największych kurortów Morza Czarnego i zasłużonego odpoczynku po ormiańskiej tułaczce.
Ostatnie półtorej godziny spędzone w Erewaniu przed odjazdem pociągu do Batumi postanowiliśmy przeznaczyć na posiłek w przydworcowej restauracji. Dostaliśmy się do niej zupełnie przypadkowo, bo przez kuchnie. Knajpa była dobrze zamaskowana poprzez intensywnie rozrośniętą winorośl. Menu w niej nie było, jedynie starsza pani, właścicielka restauracji wymieniła kilka potraw: szaszłyk, kebab, kurczak, wieprzowina, ziemniaki. Zamówiłem niezdecydowanie skrzydełka z kurczaka i już chciałem opuścić kuchnie, kiedy jeden z młodych kucharzy zapytał się mnie czy przyjechałem z Moskwy? Z pełnym spokojem odpowiedziałem, że nie, mieszkam w Polsce. Miałem dziwne wrażenie, że po mojej odpowiedzi atmosfera się rozluźniła, a szefowa restauracji obdarzyła mnie szerokim uśmiechem. Chwile później zobaczyłem na grillu pieczonego bakłażana. Tylko jak jest bakłażan po rosyjsku? Wytłumaczyłem więc, że chciałbym zamówić to czarna warzywo. Na to sympatyczna pani kierownik, pouczyła mnie – zapamiętaj chłopcze po rosyjsku nazywa się to bakłażan. Następnie dodała, abym już nie wchodził do nich przez kuchnie, tylko tam za ścianą znajdują się stoliki przy których można spokojnie zjeść. Poza nami w knajpie czekało jeszcze jedynie kilku miejscowych, zakrapiając spotkanie wysokoprocentowym trunkiem i głośno przy tym rozmawiali.
W roku 2014 r, wraz z Piotrkiem ponownie wróciliśmy do tej restauracji na pieczonego bakłażana w maśle. Widok popijających wódkę kolejarzy wywołał w moim odczuciu słowa: „o nic się tu nie zmieniło 😉 „. Cieszę się, ponieważ lubię wracać do miejsc, które się nie zmieniają. Poza tą knajpą z odwiedzanych przeze mnie miejsc na przestrzeni czasu nie zmienił się już chyba tylko budynek centrum informacji turystycznej w Świętej Katarzynie ;-D.
W pewnym momencie niespodziewanie wcześnie nadjechał nasz pociąg. Tłumy ludzi na peronie żywiołowo odnajdywały swoje wagony. W końcu i my wcześniej nerwowo żegnając się z sympatyczną obsługą restauracji dostaliśmy się do swoich miejsc znajdujących się w ostatnim wagonie. Naprzeciwko nas niecierpliwie czekały odjazdu dwie młody Ormianki jak się później okazało niezwykle wyzwolone kobiety.
Jeszcze ostatnie kilka minut, jeszcze raz spoglądamy na różowy dworzec (po pobycie w stolicy Armenii wiemy już doskonale dlaczego Kapuściński nazwał ją różowym miastem). Większość budynków ma tutaj charakterystyczny kolor, który po prostu rzuca się w oczy.
różowe budynki w Erewaniu te o których wspominał profesor Kapuściński
Prowadnik (kierownik pociągu) nawołuje ostatnich pasażerów, no i powoli zaczynamy kolejny etap podróży. Pociąg leniwie posuwający się po torach pozwalał nam ostatni raz spojrzeć na co raz bardziej oddalającą się stolice Armenii. Początkowo planowaliśmy zagrać kilka gier w kości, karty, scrabble i położyć się spać aby nad ranem w Batumi czuć się znowuż rześko i w pełni sił.
Jednak już po zaledwie kilkunastu minutach jazdy staliśmy się głównym obiektem zainteresowania wśród miejscowych. W przedziale pod oknem ulokował się przeszło trzydziestoletni Ormianin, Aram, który szybko pochwalił się że jedzie na spotkanie z kuzynką prezydenta Gruzji. Przedział dalej siedziało dwóch młodych chłopaków jadących w pierwszą w życiu w zagraniczną podróż. Położenie Armenii nie daje dużo możliwości taniego podróżowania nad morze. Trwający od dawna konflikt z Azerbejdżanem (również na murach miast) oraz regulujący dosłownie wszystko szyicki islam w Iranie, nie pozwalają Ormianom na imprezowy wypoczynek nad morzem Kaspijskim.
Ponadto również w wyniku konfliktów, całkowicie zamknięta jest granica Armenia-Turcja. Więc większość z mieszkańców Armenii może zapomnieć o tureckich kurortach. Początkowo zaczęło się niewinnie od rozmowy, jednego piwka, lecz z biegiem czasu atmosfera co raz bardziej się rozluźniała. Dwie wcześniej wymienione dziewczyny to Anna i Nina. Jak się okazało są świeżo upieczonymi absolwentkami Uniwersytetu w Erewaniu, ponadto biegle obydwie biegle władały rosyjskim, angielskim jak i oczywiście ormiańskim. Miały bardzo negatywny stosunek do mężczyzn w swoim kraju. Otwarcie nazywały ich, podrywaczami, nierobami czy alkoholikami. Poza tym ich styl i zachowania wskazywało, że mają bardzo duże poczucie swojej wartości. Po dłuższej znajomości powiedziały mi, że dorównuje Ormianom w piciu jednak jestem od nich o wiele bardziej kulturalny i nonszalancki, heheh. Dwóch chłopaków to 20-latkowie. Hayk i Andreyj . Jeden z nich był piekarzem, drugi natomiast właścicielem sklepu spożywczego. Obydwoje dość dobrze mówili po rosyjsku. Hayk przyznał się później, że jest absolwentem rosyjskiej szkoły. Kiedy spoglądałem na nich wydawało mi się że kilka lat temu byłem taki sam. Jadąc z rówieśnikami pociągiem z rodzinnej miejscowości nad morze wszystko wydawało mi się bardzo proste. Odkrywanie świat była jeszcze zbyt odległe, a podróż do Gruzji zdawała się być horyzontem młodzieńczych marzeń.
Atmosfera co raz bardziej robi się przyjazna miejscowi co rusz ugaszczali nas różnymi trunkami od koniaków, po wino i wódkę. My również jak przystało na Słowian nie pozostaliśmy dłużni, co prawda nie mając już alkoholu (szkoda) podarowaliśmy im różne pamiątki. Po pewnym czasie jesteśmy już na granicy, gdzie Hayk i Andreyj próbowali dogadać się z ormiańskim pogranicznikiem, aby za kilka dolarów odsprzedał im kolejne 0,75 wódki. O dziwo, dość szybko wyraził aprobatę.Kontrola graniczna, to tylko formalność Gruzini wbili pieczątki w nasze paszporty, a my jedziemy dalej. Aram w międzyczasie pochwalił się, że skończył trzy fakultety na Uniwersytecie. Następnie co rusz wyjmował z kieszeni dolary, przeliczając je dokładnie papierek po papierku.
Kiedy tym samym pociągiem jechaliśmy w kwietniu 2014 r., do naszej wódki biełoćki dołączyły się dwie turystki – Rosjanki. Natasza mówi: „chętnie wypije jednego, ponieważ gardło mnie boli”. Po trzeciej kolejce wspomniała: „naprawdę mieszkasz w lecie? Jakie to romantyczne ;-)”.
Innym razem w roku 2010 w wagonie plackartnym pociągu 202 wraz z Damianem zapoznaliśmy bardzo gościną rodzinę Ormian, którzy częstowali nas sokiem, owocami a nawet porwali do tańca.
Po jakimś czasie dotarliśmy do Tbilisi, tutaj żegna nas Aram, którego z niecierpliwością oczekują na dworcu Gruzini. Zaraz po opuszczeniu stolicy Gruzji wszyscy jak jeden mąż położyliśmy się spać. Obudziliśmy się nad ranem, kilka kilometrów przed stacją w Batumi. Jak się okazało dworzec kolejowy mieści się kilka kilometrów od miasta, więc ledwie zdążyliśmy wyjść, a już dopadli nas miejscowi taksówkarze. Stanowczo odmówiliśmy. Wiedzieliśmy, że jakiś czas na pewno będzie autobus do centrum. Czas oczekiwania, postanowiliśmy wykorzystać na pierwszą w tym roku kąpiel w morzu czarnym. Tutaj zaczepił nas Lewan, miejscowy biznesmen. Posiadał dwa miejsca handlowe w głównym pasażu w Batumi. Zaproponował nam podwózkę do centrum. Zgodziliśmy się. W trakcie jazdy otrzymaliśmy propozycję wstąpienia do jego rodzinnego domu na turecką kawę, którą rzekomo sam produkuje. Gospodyni przywitała nas bardzo entuzjastycznie. Jak się okazało lubiła Polaków. Kiedyś na lotnisku w Londynie, spotkała ją taka przygoda. Leciała w odwiedziny do córki, jednak nie zupełnie nie rozumiała angielskiego. Jak sama powiedziała znam tylko rosyjski i gruziński. W pewnym momencie pomocną rękę wyciągnęła do niej młoda kobieta – Polka, która co prawda po polsku, ale jak sama przyznaje – wszystko dokładnie mi objaśniła. Chwilę później zasiedliśmy przy syto zastawionym stole w rodzinnym domu Lewana, po raz kolejny tej doby kosztując pieczonego bakłażana. Później przez kilka dni Lewan za darmo obwiózł nas po Batumi i okolicach. Znalazł nam nocleg u swojej kuzynki i w każdy wieczór zaglądał wieczorem z butelkami wódki i domowego wina. Spędzaliśmy tak wieczory przy każdym kieliszku głośno nasłuchując: Gaumardżos.
Niebawem relacja uzupełniona zostanie o zdjęcia z poprzednich lat.
Bardzo miło się czyta o miejsca w których się było, a tym bardziej o wydarzeniach w których się uczestniczyło… ;))) Wszystkie dobrego na blogerskiej drodze życia :PPP