Ostatni weekend kwietnia rozpocząłem od wyjazdu na zajęcia w ramach studiów podyplomowych z Edukacji Przyrodniczo-Leśnej w Krakowie. Pociąg wolno toczył się torami relacji Szczecin Główny-Kraków Płaszów. Miałem wykupiony bilet w ofercie wcześniej 30% oraz tanią kuszetkę. Mimo wygodnego miejsca nie mogłem spać, od kilku dni borykałem się z silnym bólem spowodowanym podwójnym skręceniem ręki (staw łokciowy oraz nadgarstek). Czytając książkę autorstwa Michała Kozoka „Siłami Natury” spędziłem w pojeździe kolejną nieprzespaną noc. W Krakowie wziąłem udział podczas warsztatów, których zakończenie miało miejsce w Piwnicznej Zdrój. Korzystając z przysługi koleżanki z roku – Natalia serdecznie dziękuję, zabrałem się do Przemyśla. Droga minęła nam szybko i przyjemnie, koleżanka również podróżuje jednośladem nieco innym jak hulajnoga.
Dworzec kolejowy Przemyśl Głowy w ostatnim czasie przeszedł szereg innowatorskich zmian i jest naprawdę ładny w przeciwieństwie do autobusowego, który nie zmienił się od pierwszej mojej wyprawy na Ukrainę – rok 2007. W Przemyślu rozpoczynałem i kończyłem wiele swoich wypraw do Kirgistanu, Rosji, Kazachstanu, do Gruzji, Armenii, do Mołdawii czy na Ukrainę.
Poza dworcem kolejowym zmieniła się atmosfera „bram pogranicza” od kiedy zmniejszony został limit przewozu wyrobów tytoniowych oraz alkoholu jest zdecydowanie mniejszy ruch wśród mrówek. Nie dziwę się – niegdyś można było legalnie przemycić 200 sztuk papierosów i litr alkoholu powyżej 20% do tego kilka piw, przekraczając granicę nawet kilka razy dziennie. Dzisiaj mieszkańcy pogranicza mają prawą przenieść zaledwie raz dziennie 40 sztuk papierosów oraz 0,5 litra wyrobów spirytusowych. Można zabrać jeszcze 19 papierosów, mając otwartą paczuszkę – niby że to Twoje prywatne do palenia – opowiadał mi kiedyś przypadkowy przemytnik.
Niegdyś co dwadzieścia minut kursowały minibusy z Przemyśla do Medyki, dzisiaj pozostały autobusy i taksówki. Jednak poszukiwania transportu na Ukrainę nie zajęły mi sporo czasu, chwilę po pożegnaniu się z Natalią zaczepił mnie Ukrainiec Sasza i zaproponował podwózkę do Lwowa za 40 zł ,wiem, że korzystając z publicznych środków transportu zapłaciłbym sporo mniej (2 zł bus lub autobus do Medyki, oraz 6-7 zł z Medyki marszrutka do Lwowa), jednak skorzystałem z jego propozycji. Było już dość późno a intensywny ból był coraz silniejszy w innym wypadku pewnie pojechałbym hulajnogą z Przemyśla do Medyki. Sasza poza mną zabrał jeszcze do samochodu około czterdziestoletniego Ukraińca – niestety nie pamiętam imienia oraz dwudziestosiedmioletnią Ukrainkę. Usiadałem obok niej z tyłu i zaczęliśmy rozmowę, nazywała się Nadia i była mieszkanką Kijowa więc rozmawialiśmy po rosyjsku. Opowiedziałem jej, że jadę aby pojeździć po Ukrainie i Słowacji na hulajnodze, ale nie wiem ile przejadę kilometrów, ponieważ boli mnie ręka. Ukrainka opowiedziała, że przeszło dwa lata temu kupiła sobie rolki, jadąc przez kijowską dzielnicę przewróciła się, upadła uderzając głową o chodnik i straciła przytomność. Osoba, która jako pierwsza udzieliła jej pomocy jest dzisiaj jej mężem. Ale historia, niczym romantycznego filmu, aż sam miałem ochotę przewrócić się na hulajnodze zaraz po starcie, szczególnie w jej towarzystwie.
Dotarliśmy pod dworzec kolejowy do Lwowa, była już prawie północ, Ukrainka czekała do rana na pociąg do Kijowa, ponieważ nocny pojazd nie miał już miejsc w plackartnych wagonach a kupe było dla niej nieco za drogie. Zaproponowałem, że poczekam z nią w sumie nie śpieszyło mi się nigdzie. Jednak po chwili okazało się, że kilka osób zwróciło bilety i Nadia mogła zakupić miejscówkę w plackarcie. Pożegnaliśmy się wymieniając adresem mailowym i ja wyruszyłem na nocną penetrację Lwowa hulajnogą. Centrum Lwowa zalane było kibicami Szachtaru Donieck w pomarańczowo-czarnych barwach, gdzieniegdzie widniały również flagi narodowe Ukrainy oraz banderowskie. Ze względu na konflikt zbrojny w Donbasie, Szachtar swoje mecze rozgrywa we Lwowie. Rozpocząłem poszukiwanie noclegu znane mi hostele były nieczynne, po prawdzie udało mi się dostać do jednego ale w recepcji nikogo nie było, postałem kilka minut głośno chrząkając ale nikogo nie obudziłem. Udałem się do znanego Hotelu Lviv, gdzie za jedynkę w starej części hotelu, bez dostępu do prysznica zapłaciłem 16 złotych. Generalnie ze względu na duża inflację Ukraina stała się naprawdę tania – za piwo w centrum płaciłem 2-3 zł, danie dnia – dwudaniowy obiad około 7 zł, a butelka coca-coli 2 zł.
Spałem w jednym hotelu z kibicami Szachtaru, więc było dość głośno w sumie nie miało to dla mnie znaczenia, kolejną z rzędu noc nie mogłem zasnąć. Już o szóstej rano wymeldowałem się a następnie pojechałem odwiedzić moje ulubione miejsca we Lwowie. Hulajnoga we Lwowie robiła furorę, ludzie zaczepiali mnie, uśmiechali się, zagadywali. Pojeździłem po mieście do wczesnych godzin popołudniowych i udałem się na dworzec kolejowy, aby zorientować w połączeniach na Słowację. Szczęśliwie za kilka minut odjeżdżał pociąg do Użgorodu – ukraińskiego miasta na pograniczu ze Słowacją. Bilet w bezprzedziałowym wagonie kosztował zaledwie 10 zł a pociąg jechał nieomal siedem godzin. Trasa okazała się niezwykle malownicza, pojazd powoli przemierzał Łuk Karpat poruszając się przez malownicze mosty i przecinając liczne drzewostany świerkowe. Wielokrotnie miałem ochotę wysiąść widząc malowniczy dworzec kolejowy a w oddali pasące się owce czy zaniedbane wyciągi narciarskie.
Do Użgorodu dojechałem w godzinach wieczornych, czułem się wypoczęty i naładowany widokami podczas trasy. Żwawo wystartowałem z dworca hulajnogą w miasto, Użgorod zrobił na mnie pozytywne wrażenie – mimo postsowieckie zabudowy i betonowych molochów, miasto raziło swoją czystością. W centrum mieści się między innymi się kilka ekskluzywnych restauracji i kawiarni we włoskim stylu, duża cerkiew, oświetlony most czy hotel o wysokim standardzie. Panował tutaj zupełnie inny klimat niż na pograniczu z Polską czy Rosją. Było schludniej, na banerach widniały dwujęzyczne napisy po słowacku i ukraińsku. Pytałem Ukraińców o najtańszy nocleg, niestety w jedynym w mieście hostelu nie było miejsca, polecono mi Hotel Użgorod – kolejny postkomunistyczny wieżowiec, przypominający nieco Hotel Lviv. Zakwaterowałem się w nim, było nieco droższe niż we Lwowie ale i standard znacznie wyższy. Za pokój jednoosobowy z łazienką zapłaciłem 27 zł i miałem do swojej dyspozycji trzy łóżka. Poszedłem do hotelowej knajpy na piwo, gdzie panie wykonujące nie najcięższy zawód na świecie, mając wiedzę że mam trzy łóżka zagadywały do mnie proponując swoje usługi. Tej nocy spałem dobrze, znalazłem sposób na ból ręki, co ciekawe ręka nie bolała mnie tylko wtedy, kiedy jeździłem na hulajnodze, kiedy ból nasilał się brałem ciepły prysznic i zaraz po nim zasypiałem, kiedy dolegliwości powracały budziłem się, szedłem pod prysznic i tak osiem razy tej nocy. Mimo tego spałem łącznie i tak ponad osiem godzin. Następnego dnia wyruszyłem prosto hulajnogą w stronę przejścia granicznego. Jednak okazało się niedostępne dla ruchu pieszego, próbowałem zabrać się z mrówkami jednak nie złapałem stopa przez kolejne dwie godziny aż do przyjazdu autobusu do Preszowa. Przejazd kosztował około 20 złotych wraz z bagażem. Atmosfera na granicy dość sielankowa, ukraińscy pogranicznicy kontrolowali jedynie paszporty a słowaccy poza tym powierzchownie zaglądali do bagaży. Pomimo, że podróżowałem zaraz za granicą Rzeczypospolitej czułem się nieco egzotycznie, byłem prawdopodobnie jedynym Polakiem wśród dwudziestoosobowej grupy podróżnych.
Na Słowacji pierwszym miastem po którym miałem okazję pojeździć na hulajnodze okazał się Preszów, nie jeździłem jednak długo – godzinę, może dwie. Odwiedziłem stary cmentarz oraz zbliżyłem się do wioski cygańskiej. Tak sobie teraz myślę, że cyganów na Słowacji jest naprawdę dużo. Kolejno przemieszczałem się pociągami regionalnymi oraz autobusami Arriva w stronę granicy z Preszowa do Sabinowa z Sabinowa do Lipian z Lipian do miejscowości Plavec z Plavec do Lubovli. W Lubovli znalazłem się dopiero około 21 i początkowo miałem w zamiarze jechać prosto do Piwnicznej i przenocować się już w Polsce. Jednak zakupy w hipermarkecie – trzy Złote Bażanty skutecznie zatrzymały mnie na Słowacji. Wyruszyłem więc w poszukiwaniu noclegu – nie było łatwo. W mieście znalazłem dwa hotele, jednak ceny przyprawiały o zawroty głowy. Nocelg przy rynku w centrum – 60 euro, hotel robotniczy a`la te we Lwowie czy Użgorodzie – 18 euro. Przeprowadziłem wywiad na mieście i dowiedziałem się, że cztery kilometry od miasta są noclegi, gdzie ceny startują od 8 euro. Mimo sążnistego deszczu udałem sie tam na hulajnodze jednak ośrodek okazał się być sezonowy. Stałem pod drzwiami, dobijałem się, ale nikt nie otworzył. W międzyczasie rozpętała się silna burza z piorunami a ja przemokęlem do suchej nitki wraz z misiem pluszowym wystającym z plecaka a ręka przestała funkcjonować. Postanowiłem więc przenocować w hotelu robotniczym, gdzie pomimo silnego zmęczenia spędziłem nieprzespaną noc poprzez ból nadgarstka.
Udało mi się jednak wysuszyć ubrania. O poranku wsiadłem na hulajnogę i wyruszyłem w stronę Piwnicznej. Trasa początkowo miała przede wszystkim podjazdy, aczkolwiek później zamieniła się w 15 kilometrowy zjazd aż do samej Piwnicznej. Było to fajne przeżycie, podobnie jak w górach Omanu musiałem mocno trzymać hamulec aby się nie przewrócić. Po drodze spotkałem kolegę po fachu – słowackiego leśnika wypisującego kwit wywozowy na drewno. Kończąc przygodę na Słowacji zakupiłem na granicy alkoholowe souveniry i udałem się w stronę rodzinnego domu. Pomimo zdrowotnych dolegliwości wyjazd uważam za bardzo udany, szczególnie górski etap hulajnogowy.
Thhank you for this
Most Welcome Cody 🙂