Na niedługo przed przyjazdem do Algierii postanowiłem rozpocząć uprawianie lektury Roberta Camusa „Dżuma”. Chciałem po prostu lepiej zrozumieć panujące w afrykańskim kraju klimaty. Z książki dowiedziałem się między innymi, że Oran to jedno z najbrzydszych miast świata. Więcej zachęty nie potrzebowałem, abym zaraz po wizycie w Algierze udać się z Alą do Oranu.
Jestem zdziwiony? Tak wygląda jedno z najbrzydszych miast świata według Roberta Camusa, szkoda że Pan Albert nie odwiedził nigdy Koluszek.
Droga w pociągu przebiegła bardzo przyjemnie, zamieniłem kilka słów ze współpasażerami, a resztą czasu spędziłem oglądając największy kraj Afryki za okna pociągu. Na dworcu kolejowym spotkałem się ze swoim przyszłym gospodarzem z Couchsurfingu. Hossam przywitał mnie bardzo ciepło i zapytał: Jak się masz? Co wywołało u mnie ogromne zdziwienie. Skąd znasz język polski? Zapytałem. Wkrótce się okazało, że sporo znajomych w naszym kraju, interesuje się kulturą, historią oraz jedną a może jedyną 😉 polską niewiastą. Wszystko zrobiło się dla mnie jasne. To trochę tak jakby ktoś wszedł ze świecą w ręku do ciemnej piwnicy.
Z nowym znajomym od razu znalazłem wspólny język i zaprowadziliśmy się do knajpy na kolację. Kiedy próbowałem zapłacić rachunek, odpowiedział, że mam go nie obrażać. Następnie nie zapłaciłem już praktycznie za nic podczas dalszego pobytu w Algierii w towarzystwie Hossama. Udaliśmy się na nocny spacer po Oranie i w końcu dotarliśmy do akademika tutejszej polibudy. Życie studenckie obudziło się we mnie na nowo, wielu studentów przyszło po prostu mnie zobaczyć i pozdrowić. Było to miłe, brakowało mi w ostatnim czasie studenckiego trybu życia. To Algierskie różniło się od polskiego przede wszystkim brakiem alkoholu.
Ale cieszyło mnie to, ponieważ obiecałem sobie, że zaprzestaje do odwołania pić wódkę.
Takie pyszności algierskiej kuchni czekały mnie na kolacji, którą spędziłem z gościnnym Hossamem.
Następny dzień w Oranie spędziłem w obstawie Njdiba, który w zeszłym roku był w Polsce podczas międzynarodowego campusu studenckiego organizowanego we Wiśle. Spacerowaliśmy po mieście rozmawiając i oglądając ciekawe miejsca. Oran urzekł mnie mieszanką kulturową, widać w mieście ogromne wpływy z czasów koloni francuskiej, hiszpańskiej oraz obecne rządy arabskie. Włóczyliśmy się do późna zarówno po starym mieście jak i nowoczesnej części Oranu.
Stare miasto w Oranie to między innymi bazar – a w nim kanibale? W końcu Algieria to medialny kraj krwiożerców, heheh
Po południ spotkaliśmy się z Nadżirem moim rówieśnikiem, który wystawił mi zaproszenie dla wizy turystycznej. Byłem jego dłużnikiem, wiedziałem że jest on pisarzem i doktorem nauk lingwistycznych, więc w podzięce ze zaproszenie podarowaliśmy wraz z Alą jemu słownik polsko-francuski. Nadżir potrafił mówić w dwunastu językach, chociaż polski nadal pozostawał mu obcy. Może to pierwszy krok do nauki. W końcu znając język polski w Oranie z pewnością można znaleźć pracę w Konsulacie RP albo przy łopacie. Wieczorem kompletnie zmęczeniu powróciliśmy do akademika. Pierwotnie mieliśmy plan iść do baru, ale Hossom nie podjął się przewodnictwa, byliśmy zmęczeni.
Oran to miasto wielokulturowe.
Mistrz drugiego planu – Alicja, zwana Alą w tle panorama miasta 😉
Następnego dnia udaliśmy się zbiorową taksówka do oddalonej 50 km od Algieru miejscowości Blida. Przejazd taksówką kosztował nas 1100 dinarów na głowę (około 45 złotych). Byłem pod wrażeniem algierskiej drogi, wyobraźcie sobie prawie 1000 kilometrów trzypasmowej asfaltówki, ciągnącej się od granicy z Marokiem po tunezyjskie pogranicze. Jednym słowem fajniej niż w Niemczech, w sumie wszędzie jest fajniej niż w Niemczech, heh.
Taksi zbiorowe to popularny środek w kraju, gdzie paliwo jest tańsze od wody.
W Blidzie znowuż czekały nas liczne spotkania towarzyskie – tym razem nocowaliśmy w akademiku tutejszego uniwerku. Podczas próby dostania się do obiektu, zostaliśmy zatrzymani przez ochronę. Rośli strażnicy absolutnie nie chcieli wpuścić nas do środka. Tłumacząc, że może być to dla mnie niebezpieczne ze względu na religijnych fanatyków. W końcu kreatywność Hossama sięgnęła zenitu i oznajmił ochroniarzom, że jesteśmy rodziną i mamy wspólną babcię w Hiszpanii 😀 heheh – łyknęli jak młode pelikany.
Akademik w Blidzie to spartańskie warunki a goszczący nas … był niebywale towarzyski. Co chwila przychodzili do nas nowi studenci opowiadając swoje historię. I tak wujek Aliego pracuje we Warszawie, na terenie Kabyli nie ma beach, a czarnoskóry mężczyzna jest fanem francuskiego rapu, Mohamed nie może się spokojnie modlić, ponieważ ma zbyt dużo nauki i czasu mu brakuje, itp. itd. Przeżywałem cudowne chwile, dopóki w akademiku Wydziału Hydrologi nie zabrakło paradoksalnie wody, światła i ogrzewania. Brak ogrzewania nie stanowił dla mnie problemu, ponieważ wtulony w pluszowego misia pociłem się przy 15 C, kiedy moi wspólkompanie zgrzytali zębami z zima. Jak dobrze być mieszkańcem relatywnie chłodnej Polski, kiedy wysiada w Afryce ogrzewanie. Gorzej było bez wody i światła. Podmywając się wodą z butelki w absolutnej ciemności przypadkowo dotknąłem czyjejś ręki. W sumie byłby to dobre miejsce na podryw, gdyby nie to że w tutejszych akademikach panuje pluciwa selekcja. Widziałem co prawda akademik żeński, ale aby przyświrować zabrakło mi samochodu. Ponoć branie jest tylko na francuską furę marki Peugeot.
Akademik w Blidzie na pierwszy rzut oka wyglądał całkiem przyjemnie, jednak warunki w nim panujące nie sprzyjały nauce.
Następnego dnia wraz z Hossamem udaliśmy się marszrutką (naleciałość nazewnictwa minibusów z czasów, kiedy podróżowałem po byłym związku sowieckim) do nadmorskiego kurortu Tipaza. Bardzo mi się tam podobało, ponieważ za równowartość 2 zł mogliśmy obejrzeć ogromne starorzymskie muzeum oraz zażyć kąpieli w ciepłym o tej porze roku Morzu Śródziemnym. Ze śmiesznych historii jeden ze skośnookich turystów, zapytał czy może zrobić ze mną zdjęcie. Zgodziłem się nie wiedząc, że bloger (hulajkrysiu.com) jest znany w Afryce.
Tipaza – prawie jak Rzym, prawie ponieważ jest tutaj wszystko to co w Rzymie tylko turystów brak.
Spędziliśmy w Tipazie kilka godzin a następnie rozstaliśmy się z Hossamem obiecując sobie kolejne spotkanie tym razem w Polsce. On pojechał do swojego rodzinnego miasta Annaba a ja udałem się w trwającą dwa dni drogę powrotną do rodzinnego miasta Koluszki. Po drodze jadąc na hulajnodze w stronę lotniska, spotkałem kilka policyjnych checkpointów. W jednym z nich anglojęzyczny policjant był bardzo zdziwiony moim pobytem a Algierii. Ale, kiedy opowiedziałem, że jestem tutaj jedynie w celach rozpoznawczych a w przyszłym roku wracam tutaj na miesiąc, uśmiechnął się prosząc abym wspominał ich kraj pozytywnie – powiedz swoim znajomym, że Algieria to kraj gościnnych ludzi, przychylnych turystom. Oczywiście, sam o tym się przekonałem. Teraz wiem, że jeden dzień w Algierii wart jest więcej niż tydzień codzienności 🙂